Nauka opatrywania ran.
Przytulanie samej siebie, tulenie wewnętrznego dziecka, nauka kochanie samej siebie, wglądy. poszukiwanie swojego światła, odkrywanie swojej kobiecej natury – są tysiące terapii dla kobiet w kryzysie przemocy i zaledwie kilka dla jej sprawców – bo twarz przemocy to twarz jej ofiary, a nie krzywdziciela.
Wszystkie one to kolejny przykład, jak kultura w której żyjemy najpierw przemocy wobec kobiet używa, potem czyni je za nią odpowiedzialne a następnie oczekuje, że się po niej, w jedyny akceptowalny sposób, otrzepiemy, naprawimy i znów będziemy zwarte i gotowe zająć wskazane nam miejsce.
Większość terapii dla kobiet jest konstruktem, który w kulturze przemocy daje kobietom ułudę bezpieczeństwa i utrzymuje je w przypisanej im od wieków roli. Większość zabija gniew i słuszny wkurw. Owija kobiety w watę pozornego wewnętrznego spokoju, świadomego zen, i wsobnej czułości, która ma krzepić i chronić.
Utrzymuje kobiety w micie po-terapeutycznego bezpieczeństwa, bagatelizując wszechobecność przemocy, która nigdy się nie kończy. To tak, jakbyśmy żyły w próżni, i jakby wyjście na ulicę, po zakończeniu leczenia, dawało nam ochronny płaszcz i magiczne moce.
A przede wszystkim, pozbawia kobiety zębów – jesteśmy tymi, którymi trzeba się zaopiekować i chronić.
Nie żebym była tym terapiom przeciwna – jeśli pomagają, są okey. Tyle tylko, że warto przyjrzeć im się z innej perspektywy, z perspektywy opresji.
Idea jest prosta: świat wali nas, z lewa z prawa, a my mamy sprawnie opatrywać nasze rany. A przecież w obliczu faktycznego zagrożenia, ciemnego zaułka z czającym się gwałcicielem, w obliczu wojennej zawieruchy, przemocy słownej serwowanej od pijanego gnoja w tramwaju, bezlitosnych instytucji, do których się zwracamy o pomoc lub sprawiedliwość, czy wreszcie, w obliczu domowej narcystycznej mendy umiejętnie grającej na emocjach, wszelkie strategie przyklejania plastrów są całkiem bezskuteczne – czy szkoła kochania siebie w sytuacji, gdy sąd odbiera ci dziecko, bo jesteś rzekomo złą matką ci pomoże? Czy jest zaporą przeciwko powszechnej obojętności lub przyzwoleniu na krzywdę?
Ile dało przytulanie się samej siebie kobietom z Buczy? Albo tym z Sarajewa. Ile to dało wam? Nawet najbardziej przytulone do siebie zmagają się teraz z PTSD. Jest w tej strategii wyraźny schemat i ogromny paradoks: nasza kobieca empatia czy koncyliacyjność jest z jednej strony pożądana i nagradzana (grzeczna dziewczynka) a jednocześnie jest naszym, kobiet, wyłącznym problemem bo stwarza powody do nadużyć, wykorzystywania i przemocy.
Jaką daje się nam radę? Bądźmy jeszcze bardziej empatyczne i koncyliacyjne, ale tym razem też dla siebie. Innymi słowy, bądźmy takie, jakie świat chce byśmy były:
opiekuńcze, dobre, opanowane, pogodzone, tyle tylko, że pozwala się nam – co za łaskawość! – zaopiekować sobą.
To utrwala przemoc i wpycha nas w ten sam, odwieczny patern, w nasz nadany nam habitus kulturowy: ofiary, która musi się podnieść, by żyć. A co z przemocą? Co ze sprawcami? Ano nic. Trwają w najlepsze i robią to ,co robili – „wewnętrzne dziecko”, najbardziej nawet zaopiekowane, jest zawsze dzieckiem w zderzeniu z pięścią.
Proponowane terapie nie uczą nas być suką i walczyć zajadle o swoje prawa. Nie rozpalają naszego gniewu i nie pokazują jak go pielęgnować, w sytuacjach, gdy nasze granice są notorycznie i wszędzie przekraczane. Nie mówią, by się gniewu nie bać a umiejętnie z niego korzystać. Nie mówią, jak uodparniać się na stygmatyzację i robienie z nas wariatek, gdy już go użyjemy. Nie wykształcają w nas poczucia, że mamy prawo do rebelii i krzyku. Ani przekonania, że trzeba mieć w dupie społeczny odbiór naszego słusznego wścieku, bo świat i tak ma na nasze uczucia bardzo i wszem wyjebane.
Wyjście z roli ofiary to uważne przyjrzenie się światu i temu, jak jest skonstruowany dla nas, a jak dla mężczyzn. Zobaczenie, jak bardzo przemoc wobec kobiet jest zakorzeniona i przekazywana pokoleniowo. To zrozumienie, że nie jesteś sama – bo są nas miliony. A każda z nas ma zaleczyć swoje traumy, które świat jej wyświadczył i zamknąć oczy na to, jak on faktycznie wygląda. Ma wierzyć, że jest bezpieczna, bo nauczono ją, jak zawiązywać na sobie bandaże.
Otwarcie oczu na to, że całe to „kochanie siebie”, „przytulanie siebie” czy „opiekowanie się wewnętrznym dzieckiem” to nauka skutecznego lizania ran. Idealna dla ofiar: teraz, kiedy cierpisz i na później – bo później znów się powtórzy.
A przecież pytanie jest proste: dlaczego to my mamy uczyć się leczyć zadane nam zranienia? Dlaczego mamy w ogóle do nich dopuszczać? Godzić się na nie? Być ofiarami? Dlaczego nie leczy się sprawców? To oni są tutaj problemem, realnym wrzodem na dupie, nie my.
Kochajmy swój gniew, złość i sprzeciw. Zwłaszcza, że nikt go w nas nie lubi. Nie pozwólmy go w sobie zabić. Natura, sprytna bestia, nie dała nam go bez powodu. W jej świecie nie ma nakazów i zakazów, nie ma edukacji, kar, praw pisanych i niepisanych, jest jedynie kwestia przeżycia. Uczmy się rozumieć, dlaczego się nam gniewu i sprzeciwu odmawia. Uczmy się walki a nie zakładania opatrunków. I co najważniejsze, uczmy się kobiecej solidarności, bo bez niej jesteśmy osobne i nieskuteczne.
W świecie, który kobiety kopie, gwałci, szydzi, umniejsza i traumatyzuje potrzebujemy tej świadomości. Rola sprawnych i czułych pielęgniarek, nieważne czy dla siebie czy dla innych, po prostu się nie sprawdza – pokazała nam to historia i pokazują codzienne nagłówki gazet. Dostrzeżenie, jak kultura nas pozycjonuje i tą pozycją na rozmaite sposoby rani, jest też formą walki. Tak jak uzmysłowienie sobie, że ta sama kultura wybiera dla nas jedyne akceptowane przez siebie drogi leczenia zadanych nam ran – ach, to mityczne, wygodne dla sprawców wybaczanie krzywd! – drogi, które mają nas w narzuconym miejscu utrzymywać, i narażać na dalsze zranienia.
Spójrzmy na problem inaczej, bo jest to, kurwa i niestety, czysta aberracja.